Piątek 20:30
Coś w głębi podpowiada, żeby jechać do castoramy i kupić plandekę. Godzina późna ale przełamując wewnętrzny opór dokonuje zakupu 20 metrów kwadratowych niebieskiej folii ochronnej. Jak się okaże później uratuje nam ona obozowisko a tym samym wyjazd…
Sobotę spędzamy na pokonaniu 700 kilometrów na zachód. Po rozbiciu dokładnie w tym samym miejscu co rok temu (lifelitme reservation) zaczynamy snuć plany i marzenia dotyczące tego wyjazdu. Nie mija minuta od momentu kiedy udało nam się usiąść a pada pytanie „to gdzie jutro jedziemy?”. Jak się okazuje im dalej w las, tym to pytanie pojawiało się rzadziej. Jak się również okazuje był to jeden z niewielu dni, kiedy nie musieliśmy rozkładać „dachu” nad stołami.
Niedziela
Na pierwszy rzut idzie nowość – Herzogenreuther Wand. Problemy pojawiły się już na starcie. Auto zaparkowane na złym parkingu uruchamia efekt domina, na który składają się przeprawa przez rzekę (nie, mostu nie było), pokonywanie chaszczy o nachyleniu 45 stopni oraz obcowanie z niepokojącym jegomościem, który kręcił się samotnie pod skałką bez obuwia. Wspinaczkowo stawiamy na rozwspin na drogach do 7 UIAA, pamiętając o tym, że przed nami kolejne dwa dni wspinaczkowe a dopiero potem upragniony rest.
Poniedziałek
Drugi dzień rozpoczynamy od wizyty na Schwarze Wand, jednakże zalane starty dróg zmuszają nas do poszukiwania suchszej propozycji. Jedynie Marcin znalazł w sobie tyle samozaparcia, że udało mu się poprowadzić rozgrzewkowe 7- pomimo dużej wilgotności chwytów. Podczas przemieszczania się znów napotykamy pana spod Herzogenreuthera (tym razem w butach), ale dla pewności co jakiś czas zerkamy we wsteczne lusterka aby tym razem na pewno go zgubić. Jeśli chodzi o sektor to wybór pada na niewielką Oberngruber Wand. A skoro mowa o „padaniu” to był to pierwszy z pięciu deszczowych dni jakie nas zastały na tym wyjeździe. Po podejściu pod naszą wybrankę opad skutecznie moczył coraz większą połać skały, aż zostały na niej suche dwie drogi – piękna 8+/9- Monsun (na której większość się „rozgrzewała”) oraz Wem die Stunde schlägt 8-. Tą drugą przechodzą Wojtek oraz Marcin (wyrównując tym samym życiówkę), a pierwsza zostaje dla części otwartym projektem na który zdecydowanie trzeba wrócić. Po powrocie na kemp rozpościeramy płachtę nad naszym „living roomem” co pozwala nam prowadzić towarzyską część wyjazdu bez większych zakłóceń.
Wtorek
Według prognoz miał być dniem poprawy pogodowej. Zrobiony dzień wcześniej rekonensans dawał pewność, że Kleine Stubiger Turm będzie w odpowiedniej kondycji i nic nie będzie ciekło. Przez pierwsze 2 wstawki rzeczywiście tak było, po czym nastąpił niezapowiadany kataklizm. Rzeczy które zamokły tego dnia w pełni wyschły dopiero dnia ostatniego na Waißensteinie. Po półgodzinnej nawałnicy udaje się wydostać z potrzasku i skierować się w stronę Diebeslocha. 10 sekundowe podejście pod skałkę ma swoje zalety i po szybkim oszacowaniu jej stopnia zalania zakładamy uprzęże i kończymy dzień kilkoma wstawkami w piękne drogi o trudnościach od 7- do 8-.
Środa
Tym razem pogoda okazuje się łaskawa i zgodnie z zasadą „ważne żeby w resta była pogoda” chmury przegrupowują się szykując nam kolejne dwa dni dość deszczowej aury. Dzień odpoczynkowy spędzamy na rekonensansie i doborze sektorów na kolejne dni. Ten rekonesans zapewnia nam dodatkowe kilometry w nogach, które jednak szybko równoważymy kaloriami w formie wybitnej pizzy w Pottensteinie. Warto dodać, że środa jest prawdopodobnie dniem w którym dołączył do nas Steve. Steve jako lokals okazał się dobrym kompanem – nie narzucał się swoją obecnością, dbał o to żebyśmy w miarę regularnie pozbywali się śmieci oraz zapewniał sporą dawkę humoru. Pomimo początkowej nieufności niektórych obozowiczów szybko stał się maskotką wyjazdu a my dowiedzieliśmy się, że nieopodal naszego obozowiska mieszka najprawdziwszy szczur wodny.
Czwartek
Po restowym naładowaniu baterii wszyscy wprost rwali się do wspinania. Nasze plany torpeduje deszcz, a konkretnie kilkugodzinna ulewa. Krótko po południu udaje nam się w końcu opuścić kemp i jedziemy na pobliską Kuchkirhner Wand. Nasze działania skupiają się głównie na 3 drogach – Flug nach Delhi 8-, Matschbirne 8 oraz Blitzaktion 8+. Pierwszą przechodzą Karolina oraz oba Wojtki, drugą najlepiej opisuje jedna z opinii na 8a.nu – „TRASH”, a na trzeciej swoich sił próbują Wojtek i Wojtek (dalej „Poniat”). Do finalizacji zabrakło naprawdę niewiele a walka rozgorzała na całego czego dowodem jest lekko naciągnięte tego dnia ścięgno u jednego z Panów.
Piątek
Zaczyna się dokładnie tak jak czwartek – nocno-przedpołudniową zlewą, która w dodatku uszkadza naszą plandekową konstrukcję. Napór wody zmusił do kapitulacji system montażu i od tego czasu nasz dach smętnie zwisał jakby świadom niechybnego końca swojej przydatności. I znów – krótko po południu udaje się wyrwać z mocno już nasiąkniętego kempu i udać na Rote Wand. Skałka okazuje się świetnym wyborem – pomimo niewielkiego przewieszenia jest w zdecydowanej większości sucha. Oprócz łatwiejszych propozycji warto wspomnieć o przejściu przez Karolinę drogi International Bolt Conspiracy 8-. Niemalże 30 metrów wspinania z czego ostatnie 10 metrów to istna truskawka na torcie. Przejście było niczym dobra hollywodzka produkcja – obfitowało w zwroty akcji, dramaty, chwile zwątpienia ale też szczęśliwy happy end. Droga zdecydowanie zasługuje na swoje 3 gwiazdki i jest warta przyjechania tych kilkuset kilometrów. Jak dla mnie Frankenjura w najlepszym wydaniu. Ilość metrów zrobiona w tym dniu pozwala wątpić w sensowność ostatniego dnia wspinaczkowego ale…
Sobota
Jak weekend to najbardziej weekendowa skałka na Franken – Waißenstein. Słońce tego dnia grzeje na całego, pogoda jest wyśmienita, natomiast zawodnicy zdecydowanie jadą już na oparach. Wojtek stawia na ilość, Mateusz wyrabia normę dróg/dzień, Marcin korzysta z długo niewidzianego słońca a Karolina i Poniat próbują swoich sił na jednym z klasyków w przewieszonej części sektora. Atmosfera istnie sielankowa a przerywa ją dopiero widmo zamknięcia supermarketu, w którym przed powrotem do Polski koniecznie trzeba zaopatrzyć się w miejscowe specjały. Wieczorem oficjalnie rezygnujemy z usług plandeki, żegnamy się ze Steve’em i rozpoczynamy zieloną noc…:)